Folwark w centrum Warszawy

Ma w życiu trzy wielkie pasje: telewizję, zwierzęta oraz urządzanie domów. Ten jest jej piątym. „Niektórzy myślą, że jestem już potentatem na rynku nieruchomości” – śmieje się Katarzyna Dowbor – „a prawda jest taka, że co kilka lat potrzebuję odmiany, uwielbiam kreować przestrzeń wokół siebie, bo to daje mi energię i radość” – wyjaśnia dziennikarka. I trzeba przyznać, że jest w tym naprawdę niezła! Zresztą, przekonajcie się o tym sami.

Wnętrze i Ogród: Ależ tutaj ładnie! Malownicze dworki w starym stylu, i ta cisza i spokój. Istna sielanka!

Katarzyna Dowbor: Jak na wsi, prawda? A przecież to tak niedaleko od Warszawy. Kiedy odkryłam to urokliwe osiedle, od razu się w nim zakochałam. Obie z córką dobrze się tutaj czujemy. Marysia ma w sąsiedztwie sporo kolegów i koleżanek – co też jest plusem, bo w poprzednim lokum byłyśmy ciut odcięte od świata. Teraz, gdy jest ciepło, wraca ze szkoły, obowiązkowo odrabia lekcje, a potem szaleje do wieczora z rówieśnikami. A ja siedzę sobie na ławeczce koło domu i gadam z sąsiadkami, zajmuję się ogrodem, krzątam po kuchni albo przeglądam pisma wnętrzarskie i znów projektuję w głowie, co by tu jeszcze zmienić w salonie (śmiech).

WiO: Najnowszy Pani patent to kanapa w kratę i rzymskie rolety w kwiaty. Odważny zestaw.

KD: Tak, tym bardziej, że obok są „łowickie” pasy na ścianie. A jednak tworzą harmonijną całość z nowoczesnymi meblami i oddają charakter starych. W swoich poprzednich domach miałam więcej antyków – do tego mi nie pasują. Te wnętrza same domagały się rustykalnego klimatu: miały drewniane belki na suficie, piękne ramy w oknach, kominek. Urządziłam je więc trochę w stylu szwedzkim, a trochę prowansalskim. Nie chcę mieć domu „na pokaz”, tylko do życia. Taki, w którym się gotuje, rozmawia, ogląda telewizję, czyta książki, a pies gania się z kotem.

WiO: I prosto z salonu wbiegają do ogródka sąsiadów. Wszyscy tutaj żyją tak blisko natury?

KD: Żeby kupić taki dom, trzeba mieć trochę fantazji i wrażliwości plastycznej. Moje poprzednie domy były z cegły, w tym znacznie lepiej mi się oddycha, lepiej śpi. My tutaj nie mamy gazu, tylko ekologiczne kominki z tzw. płaszczem wodnym. Oczywiście, można również ogrzewać dom prądem, jak ktoś nie ma siły nosić drewna. Ja akurat to lubię. Uważam, że dobrze to robi na psychikę, kiedy człowiek wykona porządną pracę: przyniesie brykiet, rozpali w kominku. I nawet gdy jest duży śnieg, to nie narzekam, że muszę pójść do drewutni. Kupiłam sobie sanki i wożę na nich drewno pod same drzwi. Moja rodzina śmieje się, że tak się już wprawiłam we wzniecaniu ognia, że wystarcza mi do tego jedna zapałka. I że mogę rozpalać w lesie ogniska jak rasowa harcerka (śmiech). To naprawdę fajna sprawa: pożyć tak, jak to onegdaj bywało.

WiO: Krucha porcelana i złocone samowary też przenoszą nas w czasie. Jak je Pani zdobyła?

KD: Poluję na takie okazje. Na przykład ten oryginalny komplet do mycia kupiłam kilka lat temu w maleńkim komisie w Kędzierzynie Koźlu za jakieś 30 złotych! A to jest przecież Villeroy and Boch, i to z 1920 roku. Najwidoczniej sprzedawca nie zdawał sobie sprawy, jaką ta rzecz ma wartość (śmiech). W tym samym miejscu kupiłam maszynę do pisania, o której marzyłam i też za okazyjną cenę. Za każdym razem, jak tam wpadnę, coś sobie nowego wypatrzę. Mam również swoje ulubione komisy z antykami, gdzie od zawsze kupuję porcelanę. Kocham takie sklepy, mogę godzinami po nich chodzić, podziwiać każdą rzecz. A te, które kupuję mają dla mnie przede wszystkim wartość sentymentalną: przywołują wspomnienia rodzinnego domu. I mówią o moich pasjach – stąd buty do jazdy konnej i obrazy koni, które wiszą w całym domu.

WiO: Dzięki odpowiedniej kolorystyce ścian, pięknie je Pani wyeksponowała. Idealnie wpisują się przy tym w wiejski klimat kuchni, która też jest pełna staroci, a jednak nowoczesna.

KD: Jestem zachwycona meblami z Ikei: są naprawdę ładne i tanie. Jedyne co w nich zmieniłam to uchwyty do półek – rzecz niedroga, ale jakże charakterystyczna! A że te gładkie powierzchnie trochę mnie drażniły, poprzyklejałam na nie napisy, które kupiłam za grosze w jakimś sklepie budowlanym. Dodały sznytu, prawda? To mój pierwszy dom, w którym stoją wyłącznie białe meble i dzięki nim salon wydaje się większy, jaśniejszy. Ale sama biel byłaby trochę nudna, wymyśliłam więc dla niej mocny kontrast – bordową ścianę w jadalni. Zastanawiałam się, co mam zrobić z przeciwległą, powielenie tego pomysłu wprowadziłoby uczucie ciężkości. Ewa Pietraszewska, specjalistka od tkanin, poradziła mi: „pomalują ją w pasy”. Uszyła mi również te piękne kwieciste rolety, pokrowce na poduszki i podkładki pod talerze. Takie rzeczy tworzą klimat domu! Liczy się pomysł. I dobra ekipa remontowa, która jest w stanie go zrealizować.


 

WiO: A nigdy nie kusiło Panią, żeby skorzystać z profesjonalnej pomocy projektanta wnętrz?

KD: Nie – każdy swój dom aranżowałam sama, kierując się własnym gustem. Czasami prosiłam o poradę moją mamę, Krystynę Kokosińską, która jest konserwatorem zabytków. Wnętrza dużo mówią o charakterze właściciela, kiedy przekraczamy próg mieszkania, już na pierwszy rzut oka wiemy z kim mamy do czynienia. To nasza wizytówka. Właśnie: nasza, a nie designera! Widziałam wiele rezydencji zrobionych w całości przez profesjonalistę – i owszem wyglądały pięknie, tylko że nie można w nich było nic przestawić, każda rzecz musiała stać dokładnie w tym miejscu, w którym ustawił ją projektant. Mnie kojarzy się to z muzeum. Ja muszę mieć wyeksponowane prace mojej córki. Proszę spojrzeć na tę martwą naturę – aż trudno uwierzyć, że malowała to 11-latka, prawda? Jestem z niej taka dumna! Muszę mieć także portrety moich przodków, dzięki nim nabieram siły. Jak mogłabym pozbyć się tych sentymentalnych rzeczy? Szanuję designerów, ale tylko podglądam ich prace i inspiruję się dobrymi pomysłami.
Rozmawiała: Ewa Anna Baryłkiewicz
Zdjęcia: Artur Krupa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *